Rozmaici są księża.
Nieraz są księża-drągale, tak wysokiego wzrostu, że nie potrzebują wchodzić na stołek, żeby zapalić najdalszą świeczkę na choince, czasem tak mali, że na ambonie wspinają się na palce – żeby ich było widać.
Czasem są słabi, łykają proszki i ziółka, a czasem tak silni, że potrafią na wsi byka złapać za rogi i zatrzymać, kiedy się zerwie ze sznura.
Niekiedy chudzi jak piszczele, a czasem – grubasy. Widziałem kiedyś tęgiego księdza. Wszedł do konfesjonału, usiadł, ale potem nie mógł wyjść. Biedaczek wcisnął się do środka, ale ani rusz nie mógł wydostać upchanego do konfesjonału swego ciała. Wstał z konfesjonałem i szedł tak przez środek kościoła jak żółw dźwigający na sobie twardą i ciężką skorupę.
Czasem śpiewają tak pięknie, że babcie chciałyby w kościele bić brawa, ale nie wypada, a czasem piszczą i ryczą tak, że myszy uciekają.
Czasem mówią piękne kazania, a czasem się jąkają. Wszyscy jednak księża – i wysokiego wzrostu, i mali, i szczupli, i grubi – zakochali się w Panu Jezusie.
Mówią stale o Panu Jezusie na lekcji, poza lekcją, na ślubie i na pogrzebie, wtedy, kiedy deszcze kapią, i wtedy, kiedy śnieg pada.
Na pewno dzieci widziały słonecznik. Słonecznik zawsze obraca się okrągłą, żółtą tarczą do słońca. Tak jak słonecznik wskazuje, z której strony świeci słońce – tak ksiądz chce pokazać nam Pana Jezusa.
Kiedyś jako chłopiec widziałem płaczącego księdza. Klęczał w pustym kościele i płakał. Bałem się podejść do niego. Płakał przed Panem Jezusem.
Ks. Jan Twardowski